Na wesoło

niedziela, 11 maja 2025

ChatGPT został poproszony o jedno: porównać kandydatów na prezydenta Polski do znanych postaci historycznych – królów, wodzów, buntowników, zdrajców. Efekt? Momentami celny jak husarska kopia, czasem kąśliwy jak błazen z dworu. Oto, jak sobie poradził.
Aby było sprawiedliwie, kandydaci zostali ustawieni w kolejności alfabetycznej – nazwiskami, nie sondażami.


Artur Bartoszewicz → Stefan Starzyński / Stanisław Staszic

(Ekonomista, społecznik, planista. Jeśli trzeba coś zmienić – zacznie od budżetu i od ludzi.)

Artur Bartoszewicz to ekonomista i pragmatyk, który – jak Stefan Starzyński – wierzy, że państwo trzeba organizować jak dobrze zarządzane miasto: z planem, z porządkiem i z udziałem obywateli.

Starzyński, jako prezydent Warszawy w latach 30., był nie tylko świetnym administratorem, ale też rzemieślnikiem wspólnoty. Nie uciekał przed problemami – został z ludźmi, nawet w czasie wojny. Dla Bartoszewicza to nie tylko metafora, ale i punkt wyjścia: kandydat bliski ludziom, nie ideologiom.

Ale jest w nim też coś z Stanisława Staszica – myśliciela Oświecenia, który wierzył, że państwo nie należy do elit, tylko do tych, którzy je utrzymują, naprawiają i współtworzą. Bartoszewicz też nie czeka na rewolucję – tylko na budżet partycypacyjny, referenda i mądrą decentralizację.

Nie szuka fleszy – wystarczy mu dobry plan, czysta woda w systemie i brak politycznego szamba.
Gdy inni mówią o wartościach, on mówi o wykonaniu. Gdy inni apelują o jedność, on rysuje wykres, w którym przychody muszą się zgadzać z wydatkami.

Nie wypowiada się o kulturze, religii czy tożsamości. Dla niego państwo to nie spór – to infrastruktura, transport, szkoły, system podatkowy i stabilność. Mało romantyczne? Może. Ale romantyzm nie wyrówna deficytu.

Dla jednych – nudny technokrata bez charyzmy.
Dla innych – ostatni, który pamięta, że demokracja to nie tylko głosowanie – ale pytanie ludzi, co myślą, i słuchanie, gdy odpowiadają.


Magdalena Biejat → Róża Luksemburg / Wanda Wasilewska

(Lewicowa rewolucjonistka w trampkach – z sercem po lewej i programem opartym na równości)

Magdalena Biejat nie przypomina polityków, którzy marzą o władzy – bardziej przypomina kogoś, kto chce tę władzę rozłożyć na czynniki równe. W głowie ma rewolucję, w sercu równość, a w oczach pragnienie państwa, które opiekuje się wszystkimi – od żłobka po urnę wyborczą.

Najbliżej jej do Róży Luksemburg – internacjonalistki z przekonania, rewolucjonistki z powołania i idealistki z wyboru. Jak ona, Biejat mówi językiem równości, praw społecznych i solidarności – choć zamiast karabinu ma megafon, a zamiast barykad – komisje sejmowe i TikToka.

Ma też w sobie coś z Wandy Wasilewskiej – nie tej z podręczników PRL-u, ale tej, która wierzyła, że państwo opiekuńcze to nie utopia, tylko obowiązek. Biejat nie chce rewolucji z Kremla, tylko rewolucji z opieki społecznej, urlopów rodzicielskich, mieszkań komunalnych i tanich żłobków. Wierzy, że nowoczesna Polska zaczyna się od troski – nie od rynku.

Nie mówi językiem rynków, inwestorów i start-upów. Mówi językiem związków zawodowych, feministek i tych, którzy mają dość ścigania się w neoliberalnym wyścigu po minimum egzystencji. Dla niej silne państwo to nie armia, tylko sieć ludzi, którzy nie są zostawieni sami sobie.

Dla jednych – utopistka z przeterminowanym manifestem. Dla innych – jedyna, która pamięta, że sprawiedliwość społeczna nie przeterminowuje się nigdy


Grzegorz Braun → Zygmunt III Waza / Jan III Sobieski / Tadeusz Rejtan

(Obrońca wiary i suwerenności, prorok w czasach upadku)

Grzegorz Braun to polityk głęboko zakorzeniony w historii – nie tej podręcznikowej, ale tej, którą traktuje jako ciągłość cywilizacji łacińskiej, opartej na tradycji, wierze i suwerenności. Nie ukrywa swoich przekonań – wręcz przeciwnie, mówi o nich z dumą i bez zająknięcia. Najbliżej mu do Zygmunta III Wazy – króla, który równie poważnie traktował wiarę, jak koronę.

Jak Zygmunt, Braun jest zwolennikiem silnego państwa opartego na katolickim fundamencie. Nie rozdziela Kościoła od polityki – traktuje je jako naczynia połączone. Jego monarchizm nie jest sentymentalną ciekawostką – to wyraz przekonania, że współczesna demokracja odcięta od wartości i hierarchii prowadzi do chaosu.

Podobnie jak Zygmunt, widzi Polskę jako przedmurze chrześcijaństwa – gotowe stawić opór każdej nowej odsłonie „najeźdźcy”: kiedyś tureckiej szabli, dziś ideologii gender, globalizmu i dekonstrukcji tożsamości narodowej.

Jest w nim też coś z Jana III Sobieskiego – nie tyle w posturze hetmana, co w retoryce walki o cywilizację łacińską. Braun często mówi jak wódz – z podniesionym tonem, cytatem z historii i gotowością do stanięcia „na przedzie chorągwi”. Jak Sobieski, nie znosi obcych wpływów, a każde wspomnienie Brukseli, Waszyngtonu czy WHO traktuje jak zaproszenie do kontrataku.
Zamiast dyplomatycznego języka – siła przekonania i charyzma proroka.

A jednocześnie, jak Tadeusz Rejtan, Braun często protestuje samotnie – nawet gdy wie, że jego sprzeciw nie zatrzyma trybów systemu. Nie głosuje, tylko „stawia opór”. Nie przemawia, tylko „daje świadectwo”. W Sejmie potrafi być jak relikt innej epoki – ale dla jego wyborców to właśnie dowód wierności ideałom.

Braun nie prowadzi kampanii – prowadzi krucjatę. Nie chce władzy – chce przebudzenia. I choć bywa niewygodny, nieobliczalny, kontrowersyjny – trudno nie dostrzec w nim pasji, której wielu innym brakuje.

Szymon Hołownia → Piotr Skarga

(Polityczny kaznodzieja, który zamiast strategii przynosi rekolekcje dla narodu)

Szymon Hołownia to kandydat, który nie ogłasza programów – tylko wygłasza kazania. Gdy inni mówią o podatkach, on mówi o sumieniu. Gdy inni liczą głosy, on liczy na opatrzność i emocjonalny apel do wrażliwości zbiorowej.

Najbliżej mu do Piotra Skargi – jezuity, który więcej osiągał słowem niż działaniem, i który całe życie wzywał naród do moralnej odnowy, niekoniecznie tłumacząc, co to znaczy. Tak jak Skarga, Hołownia nie przedstawia konkretów – raczej rozpina emocjonalny baldachim, pod którym każdy może się poczuć odrobinę lepszy.

Zasłynął z płaczu nad Konstytucją – jakby nie trzymał dokumentu, tylko relikwię z grobu świętego. Przeszedł do historii również dzięki poetyckiej groźbie, że „Putina trzeba wgniatać w ziemię” – choć nie wiadomo, kto, czym i kiedy miałby to zrobić.

W jego przekazie jest coś z kaznodziei, trochę z performera, trochę z youtubera. Zamiast programu – format. Zamiast wizji – emocjonalna scenka. Ma własne studio, własną reżyserię, własne światło – tylko scenariusz wciąż pisany na bieżąco.

Mówi pięknie, modli się sprawnie, prowadzi politykę jakby kręcił serial: w pierwszym odcinku modlitwa, w drugim refleksja, w trzecim wzruszenie. Wszystko świetnie się ogląda – gorzej z realizacją.

Dla jednych – wrażliwy idealista, który przypomina, że polityka to też człowieczeństwo.
Dla innych – chłopiec z ambonki, który pomylił wiec z nabożeństwem, a debatę z emocjonalnym TED Talkiem.


Marek Jakubiak → Stefan Czarniecki

(Szlachcic z muszkietem i honorem – polityk, który nie zna słowa „dyplomacja”)

Marek Jakubiak to człowiek, który nie prowadzi kampanii – tylko maszeruje. Gdy inni liczą głosy, on stawia słowa jak werble: rytmicznie, twardo i bez ogródek. Znany z tego, że mówi „po wojskowemu” – krótko, prosto i z przekonaniem, że Polska nie potrzebuje reform, tylko porządnego dowódcy.

Najbliżej mu do Stefana Czarnieckiego – hetmana, który nie był strategiem z uniwersytetu, tylko żołnierzem z pola. Jakubiak też woli praktykę od teorii i siłę ducha od negocjacyjnych ukłonów. Dyplomacja? Owszem – ale tylko jeśli kończy się polską racją stanu, nie kompromisem.

Były poseł, były przedsiębiorca piwny, człowiek z krwi, kości i grubej kreski. Nie bawi się w PR, nie ma sztabu od wizerunku, a Twittera traktuje jak karczmę, w której trzeba komuś wygarnąć.

Jest szczery do bólu i wierzy, że w polityce – jak w boju – wygrywa ten, kto strzela pierwszy, a nie ten, kto pyta, czy wypada.

Nosi fular – jakby żywcem wyszedł z ryciny szlacheckiego oficera. Wąs jak z obrazka, postawa jak z pola konfederackiego – Jakubiak to nie polityk z salonów, to szlachcic z muszkietem i honorem, który chętnie by powiedział „vivat Polska!” i ruszył do przodu bez pytania o zgodę.


Maciej Maciak → Stanisław Cat-Mackiewicz

(Konserwatysta z kamerką, który nie potrzebuje partii – wystarczy mu wi-fi i mikrofon)

Maciej Maciak to człowiek, który w politykę nie wchodzi drzwiami, tylko przez piwniczne okienko – z latarką, podejrzliwością i gotowym komentarzem. Gdy inni wygładzają przekaz, on chwyta za mikrofon i mówi to, czego nie wypada. A przynajmniej tak twierdzi.

Najbliżej mu do Stanisława Cata-Mackiewicza – konserwatywnego publicysty, który przez całe życie był w kontrze do establishmentu, ale nigdy poza intelektualną grą. Tak jak Cat, Maciak to samotny snajper w świecie medialnej kanonady. Krytykuje mainstream, szuka spisków, tropi układy i rzuca oskarżenia z prędkością komentatora sportowego – bez montażu, bez filtra i często bez planu B.

Nie potrzebuje partii, struktur ani zaplecza. Wystarczy mu YouTube i mikrofon. To nie kandydat na prezydenta – to kandydat na głos sumienia widzów, którzy wolą słuchać faceta z kamerki niż polityka z promptera.

A że mainstream widzi w nim prorosyjskiego konia trojańskiego? Nie zapraszają go do debat, bo wolą go przemilczeć niż się z nim mierzyć. Dla niego to dowód, że mówi prawdę. Dla innych – dowód, że niebezpiecznie ją przegina.

Dla jednych – szczery outsider, który odważył się powiedzieć głośno to, co wszyscy tylko szepczą. Dla innych – kronikarz alternatywnej rzeczywistości, który szuka prawdy po omacku, ale z przekonaniem, że wie więcej niż wszyscy razem wzięci.



Sławomir Mentzen → Janusz Radziwiłł

(Nowoczesny magnat z kalkulatorem w ręce i krypto w portfelu)

Sławomir Mentzen to człowiek, który zarobił, zanim w ogóle wszedł do polityki, i najwyraźniej przyszedł sprawdzić, czy da się to samo zrobić z państwem. W jego świecie wolność zaczyna się od niskich podatków, a kończy tam, gdzie zaczyna się Unia Europejska.

Najbliżej mu do Janusza Radziwiłła – magnata, który wierzył, że kraj to dodatek do majątku. W polityce działa jak właściciel — nie jak wynajęty urzędnik. Jeśli Rzeczpospolita miałaby mieć menedżera, właśnie przyszedł z gotowym audytem.

W kampanii mówi prosto: nie obiecuje, nie rozczula się, nie klęka przed sondażami. Klęka, jeśli już, przed wykresem z inflacją. Nie wzrusza się losem słabszych – wzrusza się, gdy widzi możliwość uproszczenia systemu podatkowego i obniżenia obciążeń fiskalnych.

Dla jednych to wizjoner, dla innych cynik myślący bardziej o interesach niż o obywatelach. Jednak jego zdolność do szybkiego analizowania sytuacji politycznej, umiejętność formułowania chwytliwych haseł i konsekwentna narracja gospodarcza sprawiają, że jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych i wpływowych polityków swojego pokolenia.

Mentzen jest chłodny, konsekwentny i zabójczo skuteczny. Nie szuka zgody – szuka zasięgu. Wie, jak się zachować w Sejmie, ale jeszcze lepiej wie, jak się sprzedać na TikToku. Jest jak kryptowaluta: wielu go nie rozumie, ale przyciąga tłum.

Karol Nawrocki → Józef Beck

(Państwowiec z marmuru, który zamiast kupować sympatię – recytuje historię)

Karol Nawrocki to kandydat, który na pytanie o przyszłość odpowiada nazwiskiem z przeszłości. Nie mówi o planach – mówi o etosie. Nie pisze programu – pisze przedmowę do dziejów narodu.

Najbliżej mu do Józefa Becka – tego od „nie oddamy ani guzika” i wielkich słów, które brzmiały pięknie... aż nadeszła rzeczywistość. Nawrocki też kocha niezłomność i narodową dumę, choć nie do końca wiadomo, co z nimi zrobić po wyborach.

Z każdej debaty zrobiłby rekonstrukcję historyczną. Zamiast programu – postulat walki o dobre imię Witolda Pileckiego. Zamiast o gospodarce – opowie o Żołnierzach Wyklętych. Zamiast o edukacji – przypomni, kto pierwszy powiedział „Bóg, Honor, Ojczyzna.”

A gdy ktoś zapyta o politykę mieszkaniową, można się spodziewać, że ma na ten temat doświadczenie – najlepiej w formie aktu notarialnego.

Dla jednych – niezłomny patriota, który mówi, że Polska to nie projekt, tylko powołanie.
Dla innych – facet, który wygląda, jakby dostał nominację od Rotmistrza, nie od komitetu wyborczego.


Joanna Senyszyn → Józef Cyrankiewicz / Aleksandra Kołłontaj

(Marksistka z pazurem, która nie zmienia poglądów – tylko epoki)

Joanna Senyszyn to nie tyle kandydatka, co relikt ideologiczny z wbudowanym głośnikiem i funkcją "odtwórz socjalizm raz jeszcze". Od lat mówi to samo – i właśnie to sprawia, że jest tak rozpoznawalna. Jeśli coś się zmienia, to tylko rzeczywistość – nie ona.

Najbliżej jej do Józefa Cyrankiewicza – aparatczyka PRL, który przetrwał więcej politycznych transformacji niż większość obywateli miała dowodów osobistych. Cyrankiewicz był wierny linii partii, niezależnie od tego, kto akurat rządził. Senyszyn też nie spuszcza z tonu: socjalizm, sekularyzm, państwo opiekuńcze, antyklerykalizm – w tym samym porządku od lat 70.

Ale jest w niej też duch Aleksandry Kołłontaj – rewolucjonistki, która łączyła feminizm, antyreligijność i ideologiczny upór z odpornością na wszelkie kompromisy. Senyszyn nie nosi sztandarów – ona jest sztandarem. Nie musi prowokować – jej same istnienie w polityce to prowokacja wobec wszystkiego, co konserwatywne, patriarchalne i klęczy w pierwszym rzędzie.

Z ciętą ripostą i jeszcze ostrzejszym antyklerykalizmem, wygłasza poglądy jak z epoki Trybuny Ludu, ale robi to tak, że nie sposób jej nie zauważyć. I choć nie zmienia poglądów, nie znika z radarów – bo każde pokolenie potrzebuje swojego laickiego głosu sprzeciwu.

Dla jednych to lewicowa kaseta magnetofonowa wciąż grająca manifest sprzed transformacji. Dla innych – jedyna, która nie boi się powiedzieć, że Kościół i państwo powinny być od siebie oddzielone betonowym murem.


Krzysztof Stanowski → Julian Ursyn Niemcewicz / Stańczyk

(Narrator, prowokator, kandydat z kamerą – nie z programem)

Krzysztof Stanowski to nie polityk – to opowieść o polityce zrobiona w formie podcastu i viralowego cięcia na YouTube. Gdy inni ustawiają się w kolejce po władzę, on ustawia mikrofony. Kiedy mówią „debaty”, on myśli „content”.

Najbliżej mu do Juliana Ursyna Niemcewicza – nie króla, nie ministra, ale kronikarza politycznego teatru, który wiedział, jak grają aktorzy, i który akt pierwszy zapowiada katastrofę w trzecim. Tak jak Niemcewicz, Stanowski tworzy opowieści, które stają się rzeczywistością – nawet jeśli nie do końca wiadomo, gdzie kończy się fakt, a zaczyna storytelling.

Ale jest w nim też coś z Stańczyka – błazna, który śmiechem obnaża powagę elit i mówi to, co myślą widzowie, ale nikt inny nie odważy się powiedzieć na głos. Gdy politycy starają się być poważni, on wie, że powaga nie działa bez autoironii.

Ma talent do narracji, dar do skandalu i umiejętność przyciągania uwagi bez wchodzenia w detale. Potrafi zmienić front w trzy minuty, jeśli wymaga tego dramaturgia. Raz staje po stronie antysystemowców, raz broni instytucji – wszystko zależy od kadru, nie od ideologii.

Nie ma programu. Ma kamerę. Nie ma zaplecza politycznego – ma widownię, która łapie memy szybciej niż ustawy. Kandydat? Być może. Ale najpierw showman, potem dziennikarz, na końcu człowiek, który wie, że liczy się tylko to, co dobrze się klika.

Dla jednych – groźny symptom upadku debaty publicznej. Dla innych – Stańczyk XXI wieku, który wśród zamętu potrafi śmiać się najgłośniej – i najcelniej.


Rafał Trzaskowski → Stanisław August Poniatowski

(Kandydat z salonu, który zna pięć języków i każdemu powie „tak” – w innym)

Rafał Trzaskowski to polityk z gatunku tych, którzy wchodzą do polityki nie jak do bitwy, ale jak do filharmonii. Zawsze wyprostowany, zawsze zgrabny w słowach, zawsze gotów mówić o demokracji, różnorodności i nowoczesności – najlepiej po francusku.

Mówi gładko, wygląda europejsko, pachnie Zachodem i tolerancją. Jest jak żywa reklama liberalnej Polski – tej, która chciałaby być jednocześnie progresywna i grzeczna, nowoczesna i nienachalna. Nie szuka rewolucji – szuka drobnych korekt, najlepiej w zgodzie z Brukselą.

Jego polityka to zbiór modnych haseł: inkluzywność, transparentność, partycypacja – wszystkie ładne, tylko nie zawsze wiadomo, co z nich wynika. W wywiadach potrafi wesprzeć prawa osób LGBT+, wspomnieć o papieżu, a nawet nazwać się „dupiarzem” – jakby chciał, żeby każdy znalazł w nim coś znajomego.

Zdolność adaptacji? Imponująca. Spójność? Dyskusyjna.

Trzaskowski to współczesny Stanisław August Poniatowski – wykształcony, oświecony, z europejskim gustem i aspiracjami. Jak król, chciałby unowocześnić państwo, ale zamiast politycznej siły ma głównie PR i dobrze dobrane słowa. Nie stoi za nim wojsko ani ruch społeczny – stoi zespół od wizerunku i badania opinii.

Przypomina Stanisława Augusta Poniatowskiego, ostatniego króla Polski – inteligentnego, proeuropejskiego, reformatora, ale oskarżanego o zbytnie uzależnienie od obcych wpływów (Rosji w XVIII wieku, UE dzisiaj w narracji konserwatystów).
Jak Poniatowski wobec Katarzyny II, Trzaskowski wobec Brukseli jest lojalny do granic bólu. Dla jednych – to dowód nowoczesności i realizmu. Dla innych – brak suwerenności ubrany w garnitur.


Marek Woch → Stanisław Wojciechowski

(Hydraulik konstytucji – bardziej od narzędzi niż od przemówień)

Marek Woch to kandydat, który nie pochodzi z układu, tylko z usterki. Wchodzi do debaty publicznej jak fachowiec do zalanej łazienki – z przekonaniem, że problem trzeba naprawić, a nie o nim dyskutować.

Najbliżej mu do Stanisława Wojciechowskiego – prezydenta II RP, który nie był wodzem ani mówcą, tylko rzemieślnikiem państwa, wierzącym w demokrację, kompromis i zwykły zdrowy rozsądek. Jak Wojciechowski, Woch stawia na instytucje, nie na emocje – i na obywateli, nie na partyjne frakcje.

Podkreśla, że jest hydraulikiem – i nie traktuje tego jako anegdoty, ale jako dowód, że zna życie od dołu, nie z mównicy. Gdy inni mówią o strategiach, on mówi o przeciekach. Gdy inni chcą reformy systemu, on najpierw sprawdza, czy zawory są dokręcone.

Nie interesuje go propaganda – tylko szczelność państwa. Nie wchodzi w wielkie ideologiczne wojny – ale gdyby trzeba było odetkać zakorkowaną demokrację, to wie, które narzędzie wyjąć z torby.

To nie polityk od obietnic – to człowiek od przecieków.

Dla jednych – amator w świecie zawodowców. Dla innych – ostatni, który rozumie, że państwo nie potrzebuje mesjasza, tylko kogoś, kto potrafi uszczelnić instalację.


Adrian Zandberg → Ignacy Daszyński

(Ma głos, który brzmi jak polityczny bas, i sylwetkę jakby przyszedł postawić kraj na nogi – własnymi rękami)

Adrian Zandberg to socjalista, który zamiast rzucać koktajlem Mołotowa, woli rzucić poprawką do ustawy. O równości mówi jak Daszyński po szkoleniu z Excela – bez rewolucyjnych okrzyków, za to z tabelą argumentów.

Najbliżej mu do Ignacego Daszyńskiego – przywódcy PPS, premiera rządu lubelskiego w 1918 roku, który chciał budować sprawiedliwą, robotniczą Polskę, ale bez potrzeby palenia wszystkiego, co było wcześniej. Daszyński był ideowy, ale pragmatyczny. I to samo można powiedzieć o Zandbergu.

W odróżnieniu od Magdaleny Biejat, Zandberg nie przypomina rewolucjonisty – bardziej dobrego nauczyciela historii społecznej, który zrobił doktorat z Marksa, ale obronił się w realu. Wierzy w państwo opiekuńcze, progresywne podatki i prawa pracownicze, ale nie boi się współpracy, kompromisu ani rozmowy z liberałami.

To człowiek manifestu, ale nie na murze – tylko na stronie z przypisami. Umie przemawiać do sali sejmowej i do robotnika. Ma brodę, spokój i ton, który nie wrzeszczy, tylko tłumaczy. Jeśli lewica ma mieć twarz racjonalną – to właśnie jego.

Dla jednych – nudny profesor, który nigdy nie wznieci ognia. Dla innych – ostatni sprawiedliwy, który nie potrzebuje rewolucji, żeby coś naprawić.

















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz